poniedziałek, 31 marca 2008

Pracownik poszukiwany od zaraz

Coraz częściej mówi się o diametralnej zmianie charakteru rynku pracy w Polsce - mimo wciąż dość wysokich statystyk bezrobocia, wielu pracodawców znajduje się w coraz trudniejszym położeniu. Metamorfoza rynku pracodawcy w rynek pracownika jeszcze mocniej uwypukla absurdy niektórych strategii rekrutowania i polityki kadrowej. W firmach zatrudniających młodych profesjonalistów dawna przestała już dziwić kilkunastu-, czasem kilkudziesięcio-procentowa rotacja.

To zjawisko wyjątkowo niebezpieczne. Trudno uznać za korzystną dla jakiejkolwiek organizacji sytuację, w której ludzie zwalniają się po kilku tygodniach pracy, aby przenieść się do innych miejsc "z lepszymi perspektywami". Straty związane z wysoką fluktuacją pracowników są dla przedsiębiorstw zabójcze - nie chodzi tutaj jedynie o koszty rekrutacji (te akurat nie są aż tak duże), ale o utratę wiedzy o klientach, ekspertyzy z dziedziny swojej firmy, brak rozwoju, stworzenie atmosfery niepewności i frustracji wśród tych, którzy z firmą zdecydowali się związać itd. Jeden z moich znajomych, pracujący w dużej międzynarodowej korporacji twierdzi, że niektórzy nowozatrudnieni pracownicy odchodzą już po 2-3 tygodniach, wzbudzając podziw i zazdrość tych, którzy nie są w stanie znaleźć lepszej oferty pracy.

Jak firmy powinny sobie radzić na rynku pracownika? Przede wszystkim, nie traktować go jako rynku sensu stricte, na którym kupuje się i sprzedaje pracowników. Trudna sytuacja kadrowa firm (w tym korporacji) zapoczątkowała prawdziwy wyścig zbrojeń - wydaje się coraz więcej pieniędzy na programy rekrutacyjne, które mają za zadanie ściągnąć coraz lepszych kandydatów oferując im coraz wyższe pieniądze (nierzadko dużo wyższe niż długoletnim pracownikom, co tylko zwiększa frustracje i siły odśrodkowe w firmie). Przyczyny wysokich wskaźników odejść tkwią w fakcie, że zatrudnia się nieodpowiednich ludzi - takich, którzy wcale nie chcą się związać z firmą. Na przykładzie rozmów kwalifikacyjnych i w listów motywacyjnych napływająych do tysięcy firm w Polsce widać wyraźnie, że rekruterzy i kandydaci prowadzą ze sobą wyniszczającą grę pozorów, w której obydwie strony skupiają się na przechytrzeniu przeciwnika.

W trakcie prowadzenia tego rodzaju podchodów łatwo zapomnieć, że najlepszy kandydat to nie zawsze najlepszy pracownik. Zamiast szukać "najlepszego" trzeba szukać najodpowiedniejszego. Do czego to się sprawdza w praktyce? Do położenia nacisku na zatrudnianie osób, które oprócz tego, że posiadają niezbędne minimum ekspertyzy lub potencjału do jej rozwoju chcą pracować w danej firmie (branży, sektorze) oraz inni w firmie chcą z daną osobą pracować. O powodzeniu przedsiębiorstw decyduje praca zespołowa, więc to współpracownicy powinni mieć decydujący głos w sprawie zatrudnienia. Taka metoda rekrutacji jest coraz popularniejsza zwłaszcza w branży IT, w której szczególne znaczenie ma praca zespołowa i wysoki poziom ekpertyzy pracowników.

Chcesz przyciągnąć optymalnego pracownika i zatrzymać go na dłużej? Nie ulegaj złudzeniu, że uda się to zrobić wybierając najlepsze CV i oferując wysoką pensję. Jeśli dana osoba nie pasuje do firmy, nie potrafi się dogadać z innymi lub po prostu traktuje firmę jako kolejny przystanek i sposób na budowanie swojej kariery to raczej wcześniej niż później się pożegnacie. Zawsze znajdzie się firma, która zaoferuje jeszcze wyższą pensję. Znacznie lepiej włożyć więcej wysiłku by znaleźć kogoś, kto będzie do organizacji naprawdę pasował, a praca będzie dla niego lub niej okazją do samorealizacji. Tylko wtedy moża skupić się na tworzeniu organizacji, w której rozwój osobisty pracownika nie będzie zależny od rozwoju firmy, ale będzie z nim współbieżny. To jednak proces długotrwały, wymagający oddzielnej analizy i przynajmniej kilku kolejnych wpisów w naszym blogu.

środa, 26 marca 2008

Steven Levitt i gang jako miejsce pracy

Konferencje TED (Technology, Entertainment, Design), organizowane corocznie w Monterey w stanie Kalifornia, gromadzą regularnie przedstawicieli różnych dziedzin nauki, biznesu i kultury, pragnących podzielić się swoimi ideami. TED udostępnia materiały konferencyjne za darmo na swojej stronie (gorąco polecam!) oraz na swoim kanale youtube, ja chciałbym natomiast podzielić się dzisiaj jednym z wielu niesamowitych wystąpień, jakie można znaleźć w jego zasobach.

W jaki sposób kokaina typu crack zmieniła przedmieścia Chicago? Co ma wspólnego McDonalds z gangami ulicznymi ? Jakie są zarobki handlarzy narkotyków? Wszystko to w genialnej prezentacji Stevena Levitta, ekonomisty i współautora światowego bestselleru "Freakonomics". Smacznego!

czwartek, 20 marca 2008

Zaufanie w życiu i w organizacji

Jeden z moich znajomych pracował przez krótki okres czasu w małej firmie usługowej. W trakcie dnia, jak większości pracowników, zdarzało mu się załatwiać prywatną korespondencję ze znajomymi. W firmie krążyła plotka, że szef ma zainstalowany program monitorujący pracę aplikacji uruchomionych na każdym komputerze w biurze, nigdy jednak nie było to ogłoszone publicznie i nikt się tym zbytnio nie przejmował. Jakie było zaskoczenie mojego znajomego, kiedy dowiedział się pewnego dnia od szefa, ze ten podczas jego nieobecności przeglądał jego prywatne rozmowy prowadzone na komunikatorze! Co więcej, szef z rozbrajającą szczerością oznajmił, że nie zgadza się z treściami zawartymi w prowadzonych przez mojego znajomego rozmowach (sic!) i że chce o swoich wątpliwościach porozmawiać. Jak można się domyślić mój znajomy zwolnił się kilka tygodni później - z tego, co wiem, firma ma ciągłe problemy z bardzo dużą rotacją pracowników.

"Brak zaufania podwaja koszty prowadzenia biznesu" zwykł powtarzać prof. John Whitney z Columbia Business School. Jest w tym stwierdzeniu element prawdy. Zaufanie to bez wątpienia jedno z cenniejszych i najrzadziej docenianych źródeł przewagi konkurencyjnej organizacji, pozwalające na efektywną komunikację w obrębie zespołów oraz, w konsekwencji, realizację celów biznesowych firmy. Szczególnie istotną rolę odgrywa zaufanie w stosunku do lidera lub menedżera. Wiara w jego/jej kompetencje, zasady etyczne, dobrą wolę oraz poczucie odpowiedzialności wobec innych osób w firmie przekłada się bezpośrednio nie tylko na zadowolenie pracowników, ale również na skuteczność działania organizacji i zespołów, szczególnie w środowisku biznesowym opartym na wiedzy. Nie przypadkiem Great Place to Work Institute, posiadająca przedstawicielstwa na całym świecie organizacja zajmująca się badaniem jakości miejsca pracy (publikuje m.in. listę 100 Best Companies to Work For w magazynie Fortune - od dwóch lat pierwsze miejsce zajmuje Google) jako podstawowego narzędzia używa kwestionariusza o nazwie Trust Index, czyli po prostu Indeks Zaufania.

Zaufanie to rzecz wyjątkowo cenna, wymagająca długotrwałych inwestycji czasu i dobrej woli. Z drugiej strony, jest to materia wyjątkowo krucha - zdrada w związku, kradzież w pracy czy kłamstwo w przyjaźni są w stanie nadwyrężyć każdą więź opartą na zaufaniu. Tym bardziej irytujące stają próby sprowadzenia zaufania do technik komunikacyjnych lub nawet (o zgrozo!) do języka ciała:



Czym zatem jest zaufanie? Według definicji Mayera i współpracowników, której używam w swoich badaniach nad zaufaniem do menedżerów, jest to (UWAGA, ŻARGON!) poznawcza tendencja podmiotu ufającego do dobrowolnego poddania się wpływowi przedmiotu zaufania, przy założeniu, że przedmiot zaufania wykona czynność ważną dla podmiotu ufającego bez żadnego nadzoru i kontroli. Mówiąc prosto, zaufanie to wiara, że ktoś chce dla nas dobrze.

Z modelu przyjętego przeze mnie w badaniu menedżerów wynikają również dość istotne wskazówki co do metod długotrwałego budowania zaufania: (1) skupienie się na rozwijaniu osobistych kompetencji menedżerskich, (2) oparcie relacji na prawdzie i wartościach oraz (3) konsekwentna komunikacja dobrej woli wobec pracowników (tzw. drobne przyzwoitości) wydają się być najlepszymi sposobami na stworzenie w organizacji klimatu sprzyjającego atmosferze wiary w to, że "menedżer chce dla nas i dla firmy jak najlepiej". To wskazówki jednocześnie proste i, niestety, wymagające olbrzymiego zaangażowania ze strony menedżerów, jednak tylko w ten sposób może zostać zbudowane w organizacjach prawdziwe zaufanie.

Prawdziwego zaufania, tak w życiu prywatnym jak zawodowym, życzą Państwu w Święta Wielkanocne autorzy bloga Ludzie lubią pracować.

wtorek, 18 marca 2008

Lekcja z historii

Całkiem niedawno, dzięki uprzejmości Tomasza Bojdy i profesora Ryszarda Stockiego, w nasze ręce wpadła książka Wincentego Lutosławskiego Bądźmy ludźmi. Doświadczenia robotnika w Ameryce godne uwagi przedsiębiorców i robotników na całym świecie, a szczególnie w Polsce. Muszę przyznać, że lektura tej krótkiej broszury była naprawdę pasjonująca. Lutosławski w 1921 roku, streszczając książkę Johna Leitcha Man to man z 1919 roku, opisuje idee, których nie powstydziliby się ani twórcy TQM, ani najbardziej wpływowi myśliciele zarządzania naszych czasów jak C.K. Prahalad czy Gary Hamel. Książka Lutosławskiego, choć liczy sobie już przeszło 80 lat ,ciągle z powodzeniem mogłaby inspirować wielu współczesnych menedżerów, przedsiębiorców i pracowników do innowacyjnego zarządzania. Już sam tytuł wskazuje na przełamanie pewnego szablonowego myślenia - zgodnie z nim, książka nie jest skierowana ani do właścicieli, ani do pracowników - jest skierowana na wszystkich, którzy tworzą organizację. Lutosławski opisuje kilka case studies z reorganizacji przedsiębiorstw polegających na większym włączeniu pracowników w ich funkcjonowanie oraz zmianie mentalności i sztucznego podziału "my-oni". Pozwólcie, że zacytuję jeden fragment:

Wytłomaczył im, że znaczna część ich wysiłków idzie na próżną i bezowocną walkę z przedsiębiorcami, podczas gdy powodzenie przedsiębiorstwa jest pożądane dla obu stron. Jeśli jedni ciągną wóz, a drudzy za koła trzymają, to trudno wóz ruszyć. Skoro powodzenie przed­siębiorstwa jest potrzebne i przedsiębiorcom i robotni­kom, to aby je osiągnąć trzeba się porozumieć i sobie wzajemnie pomagać, a nie przeszkadzać. To, że tego porozumienia dotąd nie było, nie przypisywał winie ani robotników wyłącznie ani pracodawców, tylko wszyst­kich razem lub nikogo (...) Czyście kiedy się na­myślili, jak łatwoby wszystko szło, gdybyście wy i wasi pracodawcy dążyli do tego samego celu ze wszystkich sił waszych?

Zróbmy mały eksperyment i przeprowadźmy małą sondę wśród swoich znajomych - pracowników, menadżerów i właścicieli firm. Ile procent z nich będzie przekonana, że ich interesy sprowadzają się do tego samego - interesu firmy, w której pracują - i nie są nawzajem sprzeczne... Tak samo jak na początku dwudziestego wieku, tak samo i teraz idea połączenia wysiłku pracowników, wyższej kadry i właścicieli jest tak samo niedoceniana, a przez to ciągle nowatorska, przy tym wysoce skuteczna. Aby było jednak możliwe trzeba podzielić się wiedzą, dać wszystkim realny wpływ na otoczenie i pozwolić decydować w oparciu o rzetelną edukację. Więcej na ten temat można znaleźć m.in. na stronie Great Game of Business oraz książkach Jacka Stacka i Johna Case'a, jak również w firmach, o których wielokrotnie będziemy pisali na tym blogu. Aby nie być gołosłownym jeśli chodzi o nowoczesne idee zawarte w książce Lutosławskiego, podam jeszcze dwa krótkie cytaty:

Wszyscy uznali, że warunkiem powodzenia jednostek i instytucji jest jakość i ilość usług oddawanych. Posta­nowili dbać przedewszystkiem o jakość pracy, a w dru­giej linji o jej ilość, aby pozyskać uznanie dla swego przedsiębiorstwa i przez to podnieść jego znaczenie.

Zasady te zostały uznane i podpisane przez wszyst­kich uczestników przedsiębiorstwa. Zostały one wywie­szone we wszystkich warsztatach, i każdy robotnik no­sił ich egzemplarz w kieszeni. Były one rozesłane klijentom, sprzedawcom i dostawcom fabryki. Postano­wiono, by wszyscy ludzie mający do czynienia z tą fabryką znali jej zasady.

W rezultacie więc fabryka fortepianów Packarda, bo o niej mowa, była dzięki działaniom Johna Leitcha na początku XX wieku zarządzana zgodnie z filozofią kaizen spopularyzowaną wiele lat później przez E. Deminga oraz zgodnie z zasadami współtworzenia wartości C.K. Prahalada i V. Ramaswamy'ego, nie mówiąc już o CSR czy CRM.

PS. Niestety nie możemy jeszcze umieścić pełnego tekstu książki, a kilka cytatów na pewno nie oddaje nawet w ułamku jej klimatu - legalnie będzie to można zrobić dopiero po 2024 roku. Można jednak bezpłatnie przeczytać książkę Leitcha.

Jeśli ktokolwiek z Was natknie się kiedyś na podobne "innowacyjne starocie" będziemy bardzo wdzięczni za informacje.

czwartek, 13 marca 2008

O motywowaniu przez nagrody indywidualne

System wynagrodzeń – podstawa i sposób wyliczania oraz wysokość płacy - to bardzo ważne elementy zarządzania firmą. Można powiedzieć, że kluczowe, choć nie dlatego, że inne są mniej ważne, ale dlatego, że żaden inny system nie wzbudza tylu emocji. Nic w tym dziwnego - wszyscy potrzebujemy pieniędzy aby żyć. Kontrowersyjność związana z systemem wynagrodzeń wynika również z tego, iż pieniądze bardzo często traktowane są jako najlepszy wskaźnik wartości osoby, co z kolei jest prostą konsekwencją kultu „sprzedawania pracy”. Kwestie te będziemy zapewne jeszcze wielokrotnie poruszać, dziś chciałbym jednak zająć się jednym z najbardziej rozpowszechnionych, równie błędnych co popularnych, mitów dotyczących wynagrodzeń – motywacyjnej roli nagród indywidualnych.

W większości firm uważa się, że najlepszym motywatorem są pieniądze – przekonanie to weszło już do kanonu lektur z zarządzania. Dodatkowo, uważa się, że najlepiej i najsprawiedliwiej wynagradzać jest pieniędzmi poziom wykonania każdego z pracowników z osobna. Stąd najczęściej system wynagrodzeń opiera się na stałej płacy uzupełnionej o premie uzależnione od jakości bądź ilości wykonania pewnego zadania (wolumenu sprzedaży, projektu, etc.). Niby wszystko jest w porządku – ktoś pracuje szybciej, efektywniej, „lepiej”, więc dostaje wyższe wynagrodzenie. Założenia takiego systemu są jednak błędne, co w rezultacie prowadzi do tego, że działa on zupełnie inaczej niż chcieliby tego specjaliści HR. Są jednak naukowcy, którzy całe swoje życie poświęcili na walke ze stereotypem skuteczności nagród indywidualnych. Są to m.in. klasyk psychologii zarządzania Frederick Herzberg, autor książki Punished by Rewards Alfie Kohn czy guru TQM’u W. Edwards Deming. Przyjrzyjmy się bliżej wnioskom płynących z ich rozważań.

Po pierwsze, nagrody indywidualne nie różnią się znacznie od kar. Herzberg pierwsze z nich nazywa pozytywnymi, a drugie negatywnymi „kopniakami w tyłek” (KITA – Kick In The Ass), Alfie Kohn zaś mówi o dwóch stronach tej samej monety. Nieważne czy komuś grozimy karą za niewykonanie zadania, czy też wabimy go „marchewką”, żeby pracował jak najlepiej potrafi – tak czy tak traktujemy go jak nieco bardziej inteligentną wersję psa Pawłowa, która do działania potrzebuje mocnych zewnętrznych zachęt.

Po drugie, nagrody indywidualne nie motywują do rozwoju, nauki, eksperymentowania i podejmowania uzasadnionego ryzyka, innowacji. Nagrody indywidualne motywują do uzyskiwania nagród indywidualnych. Nierzadko za wszelką cenę.

Po trzecie, nagrody indywidualne zabijają chęć współpracy, a potęgują wewnętrzna rywalizację w firmie. Zbawienny wpływ rywalizacji dla wyników firmy to kolejny mit, z którym postaramy się uporać wkrótce na łamach bloga. Wewnętrzna rywalizacja to jedna z najgorszaych rzeczy, jaka może spotkać organizację.

Po czwarte, nagrody indywidualne ignorują niezwykle istotny aspekt życia organizacji – fakt, że właśnie dlatego, że organizacja powstała po to, aby koordynować wysiłki wielu osób, niemożliwe jest wyodrębnienie i zmierzenie wkładu jednej osoby. Wynik działania zawsze zależy od szeregu działań innych. Czy wynik sprzedawcy zależy tylko od jego umiejętności? Czy może jakieś znaczenie ma też jakość produktu, terminowość dostaw, uprzejmość biura obsługi klienta, nie mówiąc już o charakterystyce rynku i cyklach. Genialny w swej prostocie eksperyment Deminga obrazuje absurd tradycyjnych systemów wynagrodzeń:


Po piąte, wycofanie nagród traktowane jest zawsze traktowane jako kara. O demotywującym charakterze kar przekonani są niemal wszyscy (choć na pewno nie wszyscy), w demotywujący charakter nagród nie wierzy prawie nikt. To błąd.

Po szóste, pracownicy bardzo często czują się nie tyle motywowani, co manipulowani przez „tych” którzy nagrodami dysponują. Trudno się dziwić. Często nagradzanie w firmach nie różni się zbyt wiele od przekupywania - nie chodzi przy tym o charakter, ale o funkcję nagród.

Po siódme, nagrody indywidualne działają rewelacyjnie w krótkim okresie czasu – często znacznie zwiększając zaangażowanie, w dłuższej perspektywie prowadząc jednak do strat. Niszczą naturalne zainteresowanie w dobrej jakości wykonania i nieustannego rozwoju. Jeśli z traktowaniem takim mamy do czynienia od edukacji przedszkolnej, poprzez gimnazjum, liceum, studia i pracę to nie dziwi fakt, dlaczego niektórzy ludzie nie tyle zapomnieli, co nigdy nie doświadczyli czegoś co nazywamy „motywacją wewnętrzną”.

Po ósme, jak pisze w swoim artykule Kohn, bonusy i nagrody indywidualne to najprostszy sposób aby zdjąć z menadżerów odpowiedzialność za to co rzeczywiście powinni robić – przekazywać adekwatne informacje zwrotne, udzielać wsparcia, angażować się w rozwiązywanie problemów docierając do ich przyczyn, być dla pracowników coachami itd. Przecież znacznie łatwiej jest wyznaczyć nagrodę pieniężną - problem z głowy (przynamniej do czasu...).

Podsumowując, nagrody indywidualne obciążone są szeregiem wad, o których niestety zapomina się w codziennej praktyce zarządzania. Czy jednak istnieje wobec nich alternatywa? Odpowiedź wkrótce na łamach "Ludzie lubią pracować".

poniedziałek, 10 marca 2008

Jak stracić najlepszych pracowników by zyskać złych managerów

Jeden z moich znajomych, Tim, pracując jako programista w dużej amerykańskiej firmie informatycznej, przeżywał jakiś czas temu ogromny dylemat. Korporacja zaproponowała mu awans na stanowisko menedżera. Stanowisko, którego sam nie chciał, a na którym widzieli go niemal wszyscy - bezpośredni przełożeni, rodzina i znajomi. Wszyscy z niedowierzaniem obserwowali jego wahania. Dlaczego miałby nie przyjąć tej propozycji? Wyższa pensja, większe biuro, prestiż, odpowiedzialność, władza, bardziej przyjemna i zaspokajająca ambicje praca. Mój znajomy bardzo chętnie przyjąłby te wszystkie wygody, ale nie za cenę porzucenia tego, co naprawdę kochał robić, a w czym był bardzo dobry - za cenę rezygnacji z programowania.

W wielu firmach, podobnie jak w tej, w której pracował mój znajomy, jedynym sposobem aby zarabiać więcej, otrzymać większy kredyt zaufania i większą odpowiedzialność, aby wreszcie pozbyć się jarzma nieustannej kontroli i mieć okazję poczuć, co to znaczy mieć wpływ na sprawy w firmie, jest awans. To najprostszy sposób, aby wyciągnąć z pracy najlepszych pracowników i uczynić ich menedżerami. Bardzo często bardzo złymi managerami, co odbija się czkawką tak samej firmie, jak i bezpośrednio osobom, które później tym managerom podlegają.

Byłem pod wrażeniem decyzji Tima, który ostatecznie nie zgodził się przyjąć awansu i pozostał na swoim stanowisku. Myślę, że jest to niestety jeden z nielicznych przypadków, gdy ludzie świadomie podejmują decyzje odnośnie swojej kariery zawodowej. Bardzo często ludzie nie dopuszczają nawet opcji odrzucenia zaproponowanego awansu. To przecież naturalne, po to się pracuje... Tego typu myśleniem przesiąknięte są tradycyjne systemy HR. Perspektywa awansu jest wręcz idealnym narzędziem wywierania wpływu i "motywacji" - bezkosztowo na krótką metę umożliwia wydobycie z ludzi bardzo dużego wysiłku.

Czym tak naprawdę jest kariera? Czy rzeczywiście awans powinien być celem samym w sobie? Czy powinno być tak, że zostanie managerem i kierowanie zespołem to jedyna droga, aby zarabiać więcej i cieszyć się w firmie szacunkiem? Wydaje się, że takie podejście jest całkowicie błędne. Należy umożliwić każdemu rozwój w tym, co naprawdę go cieszy i sprawia sporo radości, a zarazem pozwala budować przewagę konkurencyjną firmy. Uwzględnienie wszystkich tych czynników na pewno jest trudniejsze niż tradycyjna ścieżka awansu pionowego, ale wysiłek jest warty swojej ceny, przynosząc wielokrotnie korzystniejsze wyniki firmy w dłuższej perspektywie czasu. Przykładem niech będzie spółdzielcza firma SUMA Wholefoods, o której nie raz pewnie jeszcze będziemy wspominać.

PS. W decyzji Tima zapewne pomógł mu fakt, że nawet bez awansu zarabiał grubo ponad 100 tysięcy dolarów rocznie.

czwartek, 6 marca 2008

Nikt nie jest niezastapiony - nawet Ty...

Jeden z naszych przyjaciół opowiada bardzo często o swoim szefie. Jest to człowiek (szef, nie przyjaciel) wyjątkowo oddany swojej pracy - spędza w niej kilkanaście godzin na dobę. Wracając do domu, zamiast odpoczywać, korzysta w pełni ze wszystkich "dobrodziejstw" zdalnego pulpitu. Weekendy to dla niego frustrujące przerwy w aktywności zarobkowej, która jako jedyna ma dla niego jakikolwiek sens. Krótko mówiąc, jest to pracownik idealny.

Nie dla naszego przyjaciela. Nasz przyjaciel postrzega swojego szefa jako wcielenie toksycznego opadu, uosobienie pani przedszkolanki z piosenki Jacka Kaczmarskiego. Okazuje się, że szefowi nie wystarcza, że sam przywiązuje do pracy tak olbrzymie znaczenie - oczekuje, że podobną pasję znajdzie również u swoich podwładnych, w myśl zasady "wymagam od siebie, wymagam od innych". Nie jest więc niczym wyjątkowym, że człowiek ten jako pierwszy zgłasza akces do najtrudniejszych zadań w firmie, zrzucając odpowiedzialność i terminy na swoich pracowników. "Czy mógłbyś o tym pomyśleć przez weekend?" staje się w uszach podwładnych synonimem "Czy mógłbyś poświęcić swoje życie prywatne robiąc w wolnym czasie to, co na nas ściągnąłem?"

Równowaga praca-dom czy też praca-życie, jak piszą o niej anglosasi, to fundament nie tylko zdrowia psychicznego, ale również efektywnej pracy. Dlaczego jest tak istotna? Świetnej i dowcipnej odpowiedzi na to pytanie dostarcza poniższy klip:



Niestety, wydaje się, że w dzisiejszych czasach mało kto rozumie, że nadmiar pracy i zaburzenie równowagi między pracą a życiem prywatnym jest najprostszą drogą do załamania się tak pierwszego, jak drugiego. Jeśli mamy dość ciekawą pracę (co jest już samo w sobie olbrzymim szczęściem), bardzo łatwo rzucamy się w wir codziennej aktywności związanej z kolejnymi projektami, rozwojem, awansem. Może się jednak zdarzyć, że na drodze do sukcesu w pewnym momencie zabraknie innych ludzi i będziemy zmuszeni stanąć na poboczu czekając samotnie na pomoc. Jeśli więc zaczniesz zauważać niebezpieczne symptomy, jeśli w tygodniu nie tyle chodzisz spać, co tracisz przytomność, jeśli umknął Ci fakt, że Twoja córka zmieniła płeć a przyjaciel wstąpił do Legii Cudzoziemskiej, prawdopodobnie masz problem z zachowaniem odpowiedniej równowagi praca-dom.

Wyhamuj. Znajdź kilka godzin, żeby pomyśleć. O sobie. O świecie. Zadaj sobie pytanie - czy jestem niezastąpiony? Otóż nie, nie jesteś. Twoja śmierć, aczkolwiek byłaby dla wielu faktem smutnym, prawdopodobnie nie zmieniłaby wiele w świecie. Skup się więc na tym, co jest naprawdę ważne. Na rodzinie, na przyjaciołach, na tym, co naprawdę kochasz. Odzyskaj równowagę.

Jak zwykł mawiać Bob Sutton, praca jest czynnością ważną, ale zdecydowanie przecenianą.

poniedziałek, 3 marca 2008

Mentalność pracownicza

"Mentalność pracownicza" kojarzy się bardzo negatywnie. I słusznie. To jedna z największych bolączek współczesnych organizacji. Warto jednak pamiętać, że mentalność pracownicza nie ma nic wspólnego ze stanem prawnym. To tylko i wyłącznie stan umysłu. W bardzo podobnym stopniu mentalnością pracowniczą owładnięci są pracownicy, menadżerowie i właściciele firm. Wszystko dlatego, że jej geneza jest dla wszystkich bardzo podobna.

Przez mentalność pracowniczą rozumiem skupianie się tylko i wyłącznie na bardzo ograniczonym wycinku swojej pracy, bez myślenia o organizacji jako całości, bez uwzględniania interesów innych w firmie i samej firmy, bez zaangażowania ponad to co wymagane, bez brania na siebie odpowiedzialności - w rezultacie, w najlepszym wypadku robienie tylko tego co się musi, jak najmniejszym nakładem sił. W olbrzymiej większości firm (jeśli nie we wszystkich), na każdym możliwym stanowisku, możemy napotkać przeróżne odmiany tego typu myślenia i działania. Jakie są jednak przyczyny tak częstego występowania "mentalności pracowniczej"?

Najłatwiej zwalić całą winę na dziedzictwo komunizmu i okopać się w wygodnym kokonie fatalistycznego myślenia. Prawda jest jednak taka, że największą szkodą, jaką wyrządził w tym przypadku komunizm to stworzenie łatwo akceptowalnego wytłumaczenia, które legitymizuje "nicnierobienie" w zakresie rozwiązania problemu. A problem mentalności pracowniczej ma swoje głębokie korzenie w tradycyjnej edukacji (od szkolnej, czy nawet przedszkolnej, aż po studia MBA), sztywnych strukturach organizacyjnych i bardzo powierzchownym spojrzeniu na człowieka w konwencjonalnych systemach budowanych przez HR.

Trudno oczekiwać, żeby ktoś myślał i działał jak właściciel, jeśli nikt go w ten sposób nie traktuje. Trudno oczekiwać, żeby ktoś przyjmował perspektywę całej organizacji, jeśli nie ma pojęcia jaka jest sytuacja firmy i nikt nie udostępnia mu jak jego działania wpływają na resztę procesów. Trudno oczekiwać, żeby ktoś twórczo i skutecznie rozwiązywał problemy oraz myślał przedsiębiorczo, jeśli nie ma pojęcia o podstawach finansów i prowadzenia biznesu. Trudno oczekiwać, żeby ktoś uwzględniał interes firmy, jeśli jest wynagradzany tylko i wyłącznie za wynik indywidualny. I tak dalej...

Współczesne zarządzanie pełne jest paradoksów. Jeden z nich polega na tym, że chcemy, aby pracownicy i menadżerowie myśleli i działali jak właściciele, nie dając im takiej możliwości i nie stwarzając warunków aby mogli się w tym kierunku rozwijać. Samo tworzenie wrażenia wywierania wpływu nie wystarczy. Przeciwieństwem mentalności pracowniczej jest mentalność przedsiębiorcza - wszechobecna w systemach Pełnej Partycypacji, Jawnym Zarządzaniu czy koncepcji "every person is a business person" Toma Petersa. Podstawą tych podejść jest edukacja biznesowa pracowników oraz dzielenie się pełną wiedzą na temat sytuacji firmy - szans i zagrożeń. Wynagrodzenia uzależnione są od posiadanej wiedzy oraz sukcesu firmy - wygrywają lub przegrywają wszyscy razem jako drużyna. Wiele problemów może być rozwiązywanych już w momencie ich wystąpienia, bo posiadając odpowiednią wiedzę i perspektywę organizacji każdy może podjąć odpowiednie działania. Odpowiedzialność przestaje być pustym sloganem - ludzie są odpowiedzialni nie tylko za siebie i swój bonus, ale za innych i całą firmę.

sobota, 1 marca 2008

Ricardo Semler i rewolucja od niechcenia

Ricardo Semler nigdy nie chciał być przedsiębiorcą. Jeśli wierzyć temu, co pisze w książce Maverick (niefortunnie przetłumaczonej na język polski jako Na przekór stereotypom), zawsze bardziej niż kierowanie ludźmi, interesowała go muzyka rockowa . Z drugiej strony, już w szkole średniej Semler wykazywał się ogromnym talentem do robienia pieniędzy, co przyniosło mu zasłużoną opinię człowieka, który dobry interes potrafi zrobić dosłownie na wszystkim.

Można powiedzieć, że właśnie to specyficzne połączenie buntowniczego nonkonformizu oraz talentu do robienia pieniedzy sprawiło, że gdy w wieku 21 lat Semler został CEO firmy stoczniowej Semco, mógł sobie pozwolić na decyzje zwolnienia 60% kadry kierowniczej i radykalnej restrukturyzacji firmy. Dzięki tej rewolucji, Semco należy dzisiaj do najbardziej dynamicznie rozwijających się przedsiębiorstw w Brazylii pomimo tego, że organizacja nie ma jasno określonej misji, dokumentu strategicznego, nie narzuca swoim pracownikom godzin pracy, a zatrudnione w firmie osoby same wybierają swoich menedżerów.

Wydaje się, że swój sukces Semco zawdzięcza idei Semlera, która na początku wydawała się absurdem, a okazała się objawieniem - pracownicy to ludzie wolni i odpowiedzialni, którzy są w stanie decydować o sobie i podejmować odpowiedzialne decyzje, jeśli tylko da się im takie możliwości. Oto co ma do powiedzenia na ten temat sam Semler:



Jak widać ambicje Semlera nie kończą się na biznesie, podobnie jak idea uczestnictwa nie kończy się na hali fabrycznej. Brazylijski przedsiębiorca jest współzałożycielem fundacji zajmującej się tworzeniem innowacyjnych szkół, w których stosowane są reguły wypracowane w Semco, angażuje się również w ruch na rzecz ochrony środowiska naturalnego. Wygląda na to, że jeśli choć raz człowiek zrozumie zasadę, według której wolność innego człowieka (pracownika, ucznia, obywatela) jest wartością najwyższą, będzie starał się wdrożyć tę rewolucyjną zasadę w każdym aspekcie swojego życia. Nawet, jeśli rewolucja ta zaczyna się niejako od niechcenia.